Startowa Do nadrzędnej Nowości English Komunikaty Pro Anty English articles O nas Współpraca Linki Polecamy Ściągnij sobie Zastrzeżenie
| |
A gdyby reforma w szpitalnictwie?
[Jest to już bardzo dawny artykuł
Stefana Garczyńskiego, ale czy
jego wymowa nie jest w dalszym ciągu aktualna? Przebywając w szpitalu niecałe 2
lata temu widziałem podobne rzeczy. Pierwszy lekarz zjawił się dopiero po 2
dniach...
LK ]
Znajoma przechodziła poważną operację ginekologiczną w Belgii. Przed zabiegiem
musiała trzykrotnie stawić się w szpitalu za każdym razem na około pół godziny.
Po tych badaniach, przyszła wprost na operację, tak że przed zabiegiem nie
zajmowania łóżka ani chwili. No tak, w Belgii widocznie brak jest łóżek
szpitalnych - jedno na 106 mieszkańców. A u nas widocznie jest ich pod
dostatkiem - jedno na 134 (1982 r.).
W ciągu ostatnich kilkunastu lat leżałem "na chirurgii" w trzech różnych
szpitalach.
"Harmonogram" prac wyglądał w nich (gdy przypadki nie wymagały natychmiastowej
interwencji) mniej więcej tak: Jeśli pacjent trafia w południe w piątek - co
jest wskazane ze względu na zajęcie łóżka i jeżeli sobota jest "niepracująca",
to w piątek, sobotę i niedzielę nic się nie dzieje. W poniedziałek oddaje mocz
do analizy i pobiera mu się krew (choćby przyszedł z gotowymi analizami, bo
szpital im nie ufa). We wtorek - rentgen klatki piersiowej i pobranie krwi na
następną analizę. W środę - odpoczynek. W czwartek badania bardziej
specjalistyczne. W piątek pobranie krwi na następną analizę. W sobotą i
niedzielę nic się nie dzieje (przepraszam - mierzy się temperaturę). W następnym
tygodniu, jeśli wszystko dobrze pójdzie - operacja, przy czym może się zdarzyć,
że pacjent już przygotowany w wyznaczonym dniu nie jest operowany.
Załóżmy, że przyszedł on do szpitala w dość dobrej kondycji fizycznej i
psychicznej, ale: W nocy trudno mu zasnąć i sen ma przerywany jękami,
trzaskaniem drzwi, zapalaniem światła, przeklinaniem, chrapaniem, nieraz
wynoszeniem zmarłego, wybuchami śmiechu pielęgniarek na korytarzu. W dzień
prawdopodobnie usłyszy jakąś wstrząsającą historię o domniemanej niekompetencji
lekarzy - zdarzają się na sali specjaliści od takich opowiadań - i nie potrafi
ujarzmić pobudzonej nimi własnej wyobraźni (ma tyle czasu do rozmyślania o tym,
co mu jest i co może się zdarzyć!). Oczywiście różne są stopnie wrażliwości i
różne zdolności do opanowywania "złych myśli", ale nawet przy perswadowaniu
sobie "za miesiąc to wszystko będzie na dobre pogrzebaną przeszłością" zaraz
zatrzymuje się na słowie "pogrzebaną". Owszem, zdarzają się pacjenci, którym nie
spieszy się ani do operacji, ani do domu po niej, ale są i tacy, którzy poza
wszystkim innym przeżywają mękę marnowanego czasu. W sumie przedłużający się
pobyt w szpitalu przed operacją osłabia pacjenta fizycznie i psychicznie.
Wypowiadam się na podstawie obserwacji tylko oddziałów chirurgicznych trzech
szpitali, sadzę jednak, że w równym stopniu w pozostałych jest podobnie.
Dlaczego?
Nie, to nie ordynatorzy, nie lekarze, nie pielęgniarki ponoszą winę. Sądząc po
tym, czego sam doświadczyłem i po tym, co słyszałem, personel szpitali jest na
ogół fachowy i ludzki. (Do wyjątków - ale jak takie drobiazgi pamięta się! -
należy pielęgniarka, która na zwróconą jej uwagę, że jedyny dostępny dla
pacjentów telefon jest zepsuty wzrusza ramionami: "trudno"). Niektórzy pacjenci,
bystrzy obserwatorzy, "kwalifikują" lekarzy:
"Ten - mówią - to typowy urzędnik. Tamten wyraźnie chce wiedzieć, zależy mu,
uczy się... A tamten, kobieta naprawdę dba o człowieka, po jej obchodzie ma się
wrażenie ciepła i zadbania".
Przypomina się łacińskie przysłowia "Senatorowie dobrzy ludzie, senat zła
bestia". Podobnie pracownicy szpitali to na ogół dobrzy ludzie, ale szpital to
zła bestia. Składają się na to w różnym stopniu niezależne od nich warunki
niematerialne i materialne.
Niematerialne: Usterki organizacyjne, nie najlepsza organizacja pracy,
nieporządek. Jeden z pacjentów zwierza mi się "Już wczoraj mi to zdjęcie
zrobiono, doktor zapomniał". "To trzeba mu było przypomnieć". "Lepiej nie, nie
przyzna się, że się zgubiło i bez niego postawi diagnozę". Albo: "Słyszałem w
pracowni rentgena, jak mówiono ...Weźcie te zdjęcia, leżą i leżą". Obiektywnie
rzecz biorąc są to drobnostki, ale pacjenci, nie mając innego zajęcia długo je
komentują albo i przeżywają.
Poważniejsze: Od pierwszych dni praktyki jakby przyzwyczaja się młodych lekarzy
do myśli, że "pacjent" pochodzi od łacińskiego "patientia", jest więc tym, który
musi być cierpliwy. Z chwilą gdy znalazł się w szpitalu przestaje być podmiotem
a staje się szanownym przedmiotem. Nie zdarza się, by któryś z lekarzy mu się
przedstawił, powiedział "to ja z pomocą ordynatora i kolegów, będę się panem
opiekować". Często pacjent nawet nie wie, który lekarz - jeśli jest taki -
prowadzi jego przypadek, a i opiekujące się nim pielęgniarki stale się
zmieniają.
Warunki materialne. Dotykalny konkret: Ileż to razy podczas każdej kroplówki
pacjent dzwoni na pielęgniarkę, bo "nie kapie"! Poważniejsze: Kierownictwo
szpitali wie, że niektóre pielęgniarki powinno się z tych czy innych powodów
oddalić, ale kim się je zastąpi? Personelu pomocniczego dotkliwie brakuje, co
łatwo wytłumaczyć niskimi zarobkami. O lekarzach w tych kategoriach w ogóle
mówić nie można - po niezwykle ciężkich studiach, przez pierwsze pięć lat - gdy
właśnie zakłada rodzinę - lekarz pobiera zawrotne wynagrodzenie... zł
miesięcznie. (Jako student, gdy wynajmował się do prac fizycznych, mógł zarobić
3.000 zł dziennie). [przypominam - to rok 1987- L.K.]
W świetle powyższego - podejrzenie: Od lat mówi się o możliwościach zwiększania
"przelotowości!" szpitali, to jest o skracaniu czasu pobytu w nich, a tymczasem
nic się nie zmienia - czy przypadkiem owa nienaruszalność status quo nie
pochodzi między innymi stąd, że pracownicy szpitala nic by na takim
przyspieszeniu nie zyskali, a dużo by stracili? Pacjent czekający na zabieg nie
absorbuje personelu, a im więcej operacji i pacjentów po operacji tym pracy
więcej. Poza zagadnieniem pracochłonności sprawa ta ma aspekt finansowy.
Operacje kosztują, a szpital rozliczany jest nie od liczby zabiegów a od liczby
zajętych łóżek.
Równie poważnym zagadnieniem materialnym są ograniczenia przelotowości
powodowane przez wąskie gardła w laboratoriach, salach operacyjnych i
pooperacyjnych. Kilkakrotne pobieranie krwi za każdym razem na inną analizę
pochodzi właśnie z ograniczonych możliwości laboratoriów, które każdego dnia
robią serie innych analiz. W niektórych szpitalach przyśpieszenie pracy przez
ambulatoryjne przygotowywanie pacjentów wymagałoby dodatkowej sali operacyjnej
wraz z jej kosztownym wyposażeniem. Dlaczego się tego nie robi? Dlaczego za te
same pieniądze, zamiast budować jeden nowy szpital, nie doinwestowuje się i
reorganizuje kilkunastu albo kilkudziesięciu starych? Nienowe to zagadnienie od
lat charakteryzujące naszą gospodarkę, argument efektowności jest mocniejszy od
argumentu efektywności. Nawet w statystyce bardziej cieszy oko wzrost liczby
łóżek w szpitalach niż skrócenie czasu pobytu przeciętnego pacjenta.
To samo pytanie: efektowność czy efektywność wypływa - powinno wypływać, przy
planowaniu wielkich inwestycji. Na świecie odchodzi się do szpitali gigantów i
realizuje się ideę "szpital do domu pacjenta" zamiast pacjent do szpitala.
Powyższe spostrzeżenia podsuwają pytanie: Czy nie należałoby przemyśleć
kierunków inwestycji i systemu wynagrodzeń? Czy na przykład szpital i jego
personel nie powinien być wysoko premiowany za przelotowość? (z wyłączeniem sal
dla przewlekle chorych. A co by się stało, gdyby powstały szpitale spółdzielcze,
które poza budżetowymi dotacjami z Ministerstwa Zdrowia tej samej wysokości co
inne, dysponowałyby środkami pochodzącymi z dopłat pacjentów i same regulowały
system wynagrodzeń?
Stefan Garczyński
(artykuł prasowy z 1987 r.)
PS. Przy okazji zachęcam do zajrzenia na
stronę Autora - pisarza, publicysty,
nauczyciela i niezwykłego człowieka.
| |
Wyszukiwarka
lokalna
Także w Komunikaty
Zapisz się na
▼Biuletyn▼
(Twoje dane sa całkowicie bezpieczne,
za zapis - upominek)
Twoja
Super Ochrona Medyczna
|