| 
		 
		W 
		polskiej kulturze inteligenckiej rzadkie są wyrafinowane próby 
		powiązania materii z ideami.   
		
		Uderza 
		raczej oderwanie życia ideowego od spraw ziemskich. Te ostatnie 
		traktowane są jako przyziemne właśnie i nie mające większego wpływu na 
		nadbudowę.   
		
		
		Poważniejsze próby takiego powiązania obserwować można było jedynie w 
		dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy to popularne wśród inteligencji – 
		i to, paradoksalnie, lewicowej – było zainteresowanie eugeniką. Pewne, 
		ale na wszelki wypadek opatrzone ogromną ilością wygłupu cechy takiego 
		podejścia znaleźć można także w publicystyce Witkacego. Jednak zarówno 
		przedtem, jak i potem dominowało w praktyce polskiego myślenia 
		przekonanie o zasadniczej separacji pomiędzy sprawami ducha i ciała.
		
		 
		
		
		Inteligent interesujący się wpływem diety na psychikę czy sposób 
		myślenia, to rzadkość. Nawet wpływ diety na zdrowie fizyczne był i jest 
		nadal traktowany bardzo powierzchownie. Nie ulega też wątpliwości, że 
		sama kultura materialna, rozumiana jako nawyki higieniczne czy kulinarne 
		szerokich mas społecznych, nigdy nie była w Polsce traktowana poważnie. 
		Raczej z pogardą i pewnym zawstydzeniem. Symbolem tego jest rytualne 
		wyśmiewanie dokonań premiera Sławoja Składkowskiego w dziedzinie 
		higieny. Zresztą wyśmiewanie cudzych poczynań, których nie rozumiemy lub 
		o których wstyd nam głośno mówić, to nasza narodowa specjalność. Zawsze 
		zastanawia mnie bezmyślność polskich dziennikarzy rutynowo 
		wyśmiewających np. surowe przepisy porządkowe dotyczące ciszy nocnej w 
		Szwajcarii. Znów kłania się Witkacy i jego „uśmiech kretyna”.
		 
		 
		
		O tym, 
		jak głęboko zakorzenione są te różnice w codziennych obyczajach zwykłych 
		ludzi, przekonałem się wiele lat temu, pracując jako robotnik budowlany 
		na saksach w Szwajcarii. Moimi kolegami byli biedni Włosi z okolic 
		Neapolu. To, co mnie wtedy, w latach 80. zaszokowało, to nie tylko ich 
		kultura pracy, którą wykonywali zawsze bez pośpiechu, zawsze dokładnie, 
		ale przede wszystkim fakt, że codziennie o godzinie 12.30 przerywali 
		pracę i na placu budowy nakrywali stół obrusem, a potem stawiali na nim 
		miski, w których robili sałatkę z jarzyn i oliwy. Jakże to było różne od 
		jedzonej byle jak, byle gdzie i byle kiedy bułce z kiełbasą.   
		
		Znam 
		też wykształconych Polaków, którzy z pogardą wyrażają się o Francuzach i 
		o ich kulcie regularnego spożywania starannie przyrządzonego posiłku. Tę 
		manifestacyjną pogardę polskiego myślenia dla zwykłych, przyziemnych 
		spraw widać na każdym kroku, w każdej ustawie, wypowiedzi, 
		rozporządzeniu, przepisie, lecz także w codziennych zachowaniach 
		lekceważących najprostsze zasady nie tylko higieny, ale i zdrowego 
		rozsądku. Jest w tym oczywiście polskie puszenie się i polskie 
		kompleksy, ale jest także jakieś głębsze filozoficzne rozdarcie między 
		dwoma sferami naszej egzystencji. Badanie jego źródeł to temat na inny 
		tekst. Ale skutki to także uderzająco łatwe uleganie przez polskie 
		społeczeństwo lichocie współczesnych mód dotyczących codziennych 
		zachowań.   
		
		
		Junackie przekonanie, że w chorym ciele zdrowy duch, jest szczególnie 
		widoczne w zderzeniu z coraz częściej docierającymi na nasz grunt 
		prądami filozofii wschodniej. To, że sposób przyrządzania potraw czy 
		kolejność dosypywania przypraw może mieć zasadniczy wpływ na nasze 
		zdrowie fizyczne, ale i psychiczne, z jednej strony wydaje się 
		oczywiste, tak samo jak np. wiedza o tym, że to, co i w jakiej 
		temperaturze wlewamy do silnika, ma wpływ na jego pracę i żywotność. Tak 
		samo jak powszechnie znane jest działanie katalizatorów na przebieg 
		reakcji chemicznych. A jednak obserwując nawyki żywieniowe moich 
		znajomych, często z wyższym wykształceniem, także inżynierskim, mam 
		wrażenie, że w odniesieniu do nich samych i do człowieka w ogóle, ich 
		zdaniem proste prawa chemii i fizyki tracą na ważności. Chińska 
		filozofia sztuki kulinarnej jawi się w takiej sytuacji jako świetna 
		odtrutka na to byle jakie podejście do własnego ciała.   
		
		W 
		znakomitych książkach Anny Ciesielskiej, jakie się w Polsce na ten temat 
		ukazały, można przeczytać w sposób prosty, ale i logiczny wyłożone 
		zasady gotowania według filozofii pięciu przemian i innych prawideł 
		chińskiej filozofii zdrowia. Nie będę się w tym miejscu kusił o ich 
		streszczanie. Natomiast warto wspomnieć, że książki poznańskiej autorki 
		to także pokazanie iż starodawne chińskie zasady są w wielu momentach 
		zbieżne z tradycyjnymi mądrościami ludowymi. Natomiast są całkowicie 
		sprzeczne z tym, co uważa się za zdrowe żywienie dzisiaj. Mam tu na 
		myśli nie tylko jedzenie chipsów i picie coca-coli, ale także te 
		zalecenia, które są często podawane przez profesorów medycyny i 
		państwowe instytucje powołane do ochrony zdrowia publicznego jako do 
		nich przeciwstawne.   
		
		Już sam 
		podtytuł „Filozofii zdrowia” dosyć dobrze streszcza trzy najbardziej 
		popularne, a jednocześnie szkodliwe dla zdrowia mity współczesności. 
		„Kwaśne, surowe, zimne”, to według Anny Ciesielskiej cechy jedzenia, 
		których mamy dzisiaj w nadmiarze, a które powinniśmy dozować w dawkach 
		niezwykle umiarkowanych. Zapychanie się surówkami, opijanie zimną wodą i 
		jedzenie dużych ilości surowych owoców to coś, co bynajmniej nie sprzyja 
		naszemu zdrowiu. Zamiast tego powinniśmy jeść potrawy o ile to możliwe 
		ciepłe, zrównoważone i starannie dosmakowane przyprawami. Czyli z 
		grubsza rzecz biorąc to, co serwowały nasze babki naszym dziadkom.
		
		 
		
		Tym 
		razem jednak wiele z tych praktycznych nawyków jest nieco skorygowanych 
		o zasady wynikające z prastarej, chińskiej teorii. Bardzo przekonujące 
		są także argumenty o niestosowności mechanicznego, ale i powierzchownego 
		naśladowania diety śródziemnomorskiej czy kalifornijskiej w polskich 
		realiach klimatycznych, choć czosnek i cebula tak samo jak w krajach 
		łacińskich – jak najbardziej. Podobnie rzecz się ma w odniesieniu do 
		wegetarianizmu modnego pośród polskich ekologów. Ciesielska znakomicie 
		wyczuwa taniość filozofii, jaka stoi za tą odmianą politpoprawności, a 
		chroniczny brak jang i ciapowatość w polskim ruchu ekologicznym mogę 
		jako jego uczestnik potwierdzić, tak samo jak to, że dla niektórych jego 
		uczestników drobiazgowe przestrzeganie wegetarianizmu jest nieraz 
		ważniejsze od takich zwyczajów jak niekłamanie czy rzetelne wykonywanie 
		najprostszych obowiązków.   
		
		Ale 
		prawdziwość tego, co pisze Anna Ciesielska, mogłem sprawdzić nie tylko w 
		tym zakresie. Od wielu lat cierpiałem na katar sienny. Zaczynał się w 
		końcu maja, szczyt osiągał w trzeciej dekadzie czerwca i na początku 
		lipca, by potem tlić się do końca lata. Leczyłem się u profesorów 
		medycyny, w specjalistycznych przychodniach, szczepiłem, nic nie 
		skutkowało, pozostawały leki objawowe, choć przezornie nigdy nie dałem 
		sobie wcisnąć sterydów. A od kiedy przeczytałem, że od większości 
		środków się tyje i zostaje impotentem, zaprzestałem brania wszystkiego 
		oprócz wapna i po prostu starałem się w tym czasie unikać łąk. Niemniej 
		jednak każde obudzenie się oznaczało dla mnie we wspomnianych miesiącach 
		atak kichania i kataru, skutecznie wybijający ze snu.   
		
		W tym 
		roku, zgodnie z poradami pani Ani, zrezygnowałem z truskawek i wody, na 
		śniadanie jadłem przygotowaną według jej przepisu (w obu jej książkach 
		jest wiele świetnych receptur) przepyszną zupkę z kaszy jaglanej oraz 
		płatków owsianych, piłem herbatkę z lukrecji zamiast soków, no i w miarę 
		możliwości starałem się przestrzegać pozostałych rad, jakie daje w 
		swoich książkach – druga z nich nosi tytuł „Filozofia życia”. I 
		zadziałało – po raz pierwszy od niepamiętnych czasów mogłem pójść na 
		spacer po łąkach, który w suchy, czerwcowy dzień skończył się tylko 
		wytarciem nosa. O swędzeniu oczu w ogóle zapomniałem, tak samo jak o 
		porannym kichaniu. Chcecie to wierzcie, nie chcecie to nie, ale ja 
		poczuwam się w tym miejscu nie tylko do podziękowania autorce, lecz 
		także do zachęcenia innych, by się zapoznali z tym, co ona pisze 
		zapoznali i z jej rad skorzystali. No i jeszcze jedno: przez te 
		wszystkie lata żaden z leczących mnie lekarzy nigdy ani słowem nie 
		zająknął się na temat diety – wiele to mówi o współczesnej medycynie i 
		jej przedstawicielach. 
		
		Tak jak 
		wspominałem, kuchnia preferowana przez panią Ciesielską jest podobna do 
		kuchni, którą moja babcia prowadziła dla mojego dziadka, zresztą ze 
		świetnym skutkiem. Jednak nawet ona, choć jak to się mówi „nie 
		pracowała”, narzekała na jej pracochłonność. Inaczej mówiąc, 
		wielogodzinne gotowanie i staranne smakowanie potraw wymaga ciężkiej 
		pracy i – co tu kryć – ktoś w domu musi się temu poświęcić. Anna 
		Ciesielska jakby uprzedzając tego typu zarzuty, słusznie zauważa, że 
		gotowanie to wspaniała twórczość, nie mniej kreatywna od wielu 
		współczesnych zawodów, a o ileż dla naszego samopoczucia ważniejsza. 
		Fragmenty poświęcone w tym kontekście roli kobiet też warte są 
		przeczytania nie tylko przez feministki. 
		
		W 
		czasie ostatnich wakacji wędrując trochę po Polsce próbowałem stosować 
		się do rad pani Ani. Nie jest to łatwe. Bardzo nowocześnie ubrana 
		panienka z gołym brzuchem w wiejskim sklepiku, w ogóle nie wiedziała, co 
		to jest kasza jaglana. Z kolei w jadłodajni na pytanie, czy są jakieś 
		jarzyny na ciepło, inna panienka odpowiedziała, że nie. Zapytana, czy to 
		znaczy, że nie ma tej marchewki z groszkiem, która widnieje w karcie, 
		odpowiedziała, że oczywiście jest. Potem wyjaśniła, że nie wiedziała, że 
		marchewka to jarzyna. Zresztą ten lokal należał do wyjątków. Dostanie 
		jarzyny na ciepło w nadmorskiej miejscowości graniczyło z cudem. 
		Wszędzie tylko surówki. Oprócz mody na pewno stoi za tym wygoda 
		sprzedających. Łatwiej jest coś maszynowo naszatkować niż najpierw 
		naszatkować, a potem jeszcze zagotować, a przede wszystkim przyprawić i 
		dosmakować – to już sztuka.   
		
		To samo 
		z gotowaniem na gazie i bezwartościowym, a nawet szkodliwym wsadzaniem 
		do mikrofali. Tu, jak się domyślam, swój udział w psuciu polskich 
		żołądków ma także niezawodny Sanepid. Zresztą nawet kupienie kuchenki z 
		gazowym piekarnikiem na prywatny użytek jest coraz trudniejsze, a tak 
		zwani deweloperzy często w ogóle nie instalują gazu w nowoczesnych 
		mieszkaniach. Towarzyszy temu fama o rzekomym niebezpieczeństwie, jakie 
		taka instalacja stwarza. Z drugiej strony, coraz więcej czytelniczek 
		pisemek dla modnych kobietek, w ogóle nie umie obsługiwać gazowego 
		piekarnika, bo w elektrycznych są programy, które zwalniają od myślenia 
		i psują się po kilku miesiącach. Warto też zwrócić uwagę, że jeden z 
		najzdrowszych – według autorki – rodzajów mięsa, czyli baranina, jest na 
		polskim rynku praktycznie nieobecny. Zamiast tego najwięcej jest 
		gatunków mięsa wychładzających, czyli takich, które jeść należy z 
		umiarem: kurczaków i wieprzowiny. Co tu kryć: tylko na nie stać w Polsce 
		kogoś o przeciętnych zarobkach. W sumie jednak stosowanie się do zasad 
		wskazanych przez autorkę się opłaca. Oszczędzamy sporo na owocach, 
		wodzie mineralnej, herbacie (zamiast niej pijemy własne z przypraw i 
		ziół), no i przede wszystkim na lekarzach.   
		
		Obie 
		książki cechuje też prostota i spokój, które sprawiają, że ich lektura 
		znakomicie koi skołatane nerwy. Spokojne przygotowywanie przemyślanych i 
		smacznych potraw to także niezawodna recepta na prawdziwie twórcze 
		spędzanie czasu w długie jesienne i zimowe wieczory. 
		
		
		Olaf Swolkień 
		
		art. z witryny 
		http://www.obywatel.org.pl z 2008 r. - za zezwoleniem redakcji 
		* 
		Wspomniane książki p. Anny Ciesielskiej (nowsze wydania): 
		
		
		Filozofia życia. Żyć do końca życia i być młodym do 
		starości  
		 
		 
		ISBN: 83-909614-1-5 
		Liczba stron: 327 
		
		
		Filozofia zdrowia. kwaśne, surowe, zimne...  
		Wydawnictwo: ANNA 
		 
		ISBN: 83-909614-0-7 
		Liczba stron: 270 
  
		
		
		
 
  
 
   |